Można odczuwać pewne rozczarowanie, gdy wielki mistrz kina, za jakiego należy uznać Bergmana, sięga po temat tak banalny. Czymże bowiem są Sceny z życia małżeńskiego? Niczym więcej jak trzygodzinnym studium przypadku. Przypadku małżeństwa Johana
i Marianne. On – 42 letni docent na Instytucie Psychotechnologii. Ona – 7 lat młodsza specjalistka do spraw prawa rodzinnego. Są małżeństwem od 10 lat, mają dwójkę dzieci i dla znajomych, ale również dla samych bohaterów, są związkiem idealnym, kryształowym. Ale…
Jak sami mówią o początkach swojej znajomości, Johan i Marianne są ze sobą
z załamania. I właśnie to załamanie czuć niemal od pierwszej, mocno allenowskiej, sceny filmu. Z każdą kolejną minutą padają niczym domki z kart podstawy idealnego, słodkiego, wręcz landrynkowego związku głównych bohaterów. Pojawiają się pierwsze tajemnice (tomik poezji), niepewności (ostatecznie niewykonany telefon Johana), kłótnie (o seks, którego znaczenie w tym filmie jest zaskakująco duże), aż w końcu dochodzi do zdrady – punktu kulminacyjnego tego filmu, która napędza kolejną spiralę zdarzeń. Zdarzeń tak oczywistych, że aż trudno uwierzyć, że oglądamy film szwedzkiego mistrza kina.
Owszem – to piękna historia miłości, docierania, poznawania, porządkowania, rozmowy, przyjaźni ale też bólu, rozstania, zakłamania, kłótni czy płaczu wymieszanego
z winem bądź koniakiem. Piękna, zagmatwana, może nawet wzruszająca, ale przy tym wszystkim oczywista, przejrzysta, momentami nużąca i banalna. Niestety banalna. Pamiętajmy jednak o tym, że piszę ten tekst 39 lat po światowej premierze, gdy kino pokazało światu już wiele.
Odnoszę wrażenie, że ta historia jest idealna do przedstawienia w teatrze (od lat sięgają po nią liczne teatry). Zauważmy, że w tym filmie nie ma żadnych efektów. Brak tu muzyki (gra tylko piękny, dźwięczny, szwedzki język), brak wymyślnej scenografii, mamy raczej do czynienia z surowymi, prostymi wnętrzami, które w pełni oddają nastrój tego filmu. Nawet obsada aktorska ograniczona jest niemal do minimum. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że niemal przez cały film na ekranach oglądamy tylko duet Ullmann – Josephson.
Oprócz nich jedynie przez chwilę w pierwszej scenie poznajemy dzieci tytułowej pary, a kilka chwil później przyjaciół. Nie mam wątpliwości, że ten scenariusz byłby dużo bardziej przyjemny do oglądania w scenerii teatralnej, która idealnie pasowałaby do dość intymnego, osobistego tematu poruszanego
w filmie. To wrażenie potęguje fakt, że sam film podzielony jest na części, niczym spektakl na akty. I choć przyczyna tego działania jest całkowicie celowa (pierwotnie „Sceny…” pojawiły się w formie 6-odcinkowego serialu), to automatycznie przywołuje skojarzenia z teatrem. Myślę nawet, że miałbym zdecydowanie lepsze zdanie o tym filmie, gdybym po każdej części miał chwilę na odpoczynek, reset, namysł przed kolejną dawką przeżyć Johana i Marianne.
Jest jednak w tym filmie coś, co absolutnie zasługuje na wyróżnienie. To gra aktorska głównych bohaterów. Zarówno Liv Ullmann jak i Erland Josephson są zjawiskowi. Nie ma przypadku w tym, że Liv Ullmann zdobyła za rolę Marianne nagrodę David di Donatello
i była również nominowana do Złotego Globu. Gra wymienionej dwójki nie męczy, nawet mimo faktu, że spędzamy z nimi na ekranie niespełna trzy godziny. Ogromna w tym zasługa aktorów, ale nie mniejsza Svena Nykvista odpowiadającego za zdjęcia.
Film Ingmara Bergmana to pozycja obowiązkowa dla fanów psychologii, rozterek sercowych lub talentu Liv Ullmann. Tylko dzięki tej ostatniej nie uważam czasu poświęconego na jego obejrzenie za całkowicie stracony.
1 komentarz w temacie “Sceny z życia małżeńskiego – Ingmar Bergman”
Comments are closed.
Świetna książka, mimo, że dość wiekowa (lata 70. XX w.), później powstał na jej podstawie serial. Treść, emocje, relacje, ciężar bycia razem – ciężar drugiego człowieka – wszystko co potrafimy udźwignąć.